Spotkanie literackie na temat prawdy i fikcji w powieściach, które odbyło się niedawno w >>> Esplanadzie, wzbudziło zainteresowanie twórczością autorów uczestniczących w dyskusji. Zaprezentowaliśmy już na łamach GŁOSU SZKLARSKIEJ PORĘBY >>> Agnieszkę Lis, a dziś Katarzyna Kowalewska i fragment jej powieści “Pijany skryba”.
Katarzyna Kowalewska – tłumaczka pracująca w administracji publicznej. Wychowała się w zielonym garnizonie, przefrunęła przez Warszawę, by osiąść w domu, który wykańczała wspólnie z mężem na przedmieściach Grodziska Mazowieckiego. Tam odpoczywa oraz zbiera, a następnie rozdaje sąsiadom grzyby. Uwielbia frytki, słońce, punk rocka i grę w badmintona. Do granic możliwości rozpieszcza Burka i Szyszkę.
Zadebiutowała w 2014 roku powieścią łotrzykowską Pijany skryba. Jej opowiadania ukazały się w antologiach: Autostop(y). Dziesięć opowiadań o wolności, Obiecaj, Bierz mnie, Memento. Pisuje również do gazet historie ku pokrzepieniu damskich serc. Taką literaturą chce się teraz zajmować. Wróbelki ćwierkają, że jej nowa książka prawdopodobnie ukaże się w tym roku.
Zanim to jednak nastąpi, czytelnicy mogą się pośmiać razem z bohaterami jej debiutanckiej powieści Pijany skryba. Oto fragment:
Wspominałem wcześniej, że jogging uprawiam codziennie. Zapomniałem dodać, że biegam po dziesięć kilometrów. I to od lat. Zazwyczaj po Lesie Kabackim, ale wtedy, gdy się poznaliśmy z Mariuszem, zima trwała w najlepsze, a ja miałem słabą odporność. Dlatego na kilka miesięcy przerzuciłem się na siłownię. Ta była pierwsza z brzegu.
Biegliśmy może dziesięć minut, a łysy Mariusz już tracił oddech. Gdybym powiedział, że zrobił się czerwony na twarzy, byłoby to poważnym niedoszacowaniem. Cała jego czacha, nawet za uszami i na czubku nosa, wyglądała jak dojrzała malina. Z czoła kapał mu pot, spływał właściwie strugami. Nawet drut na ramieniu i boa dusiciel wydawali się tracić kontury. Bizon zaczął sapać niczym lokomotywa i efektownie gubić krok. Ale złej baletnicy to i rąbek u spódnicy przeszkadza, więc nie komentował sytuacji. Biegł dalej, starając się wyglądać jak zawodowiec. Ziewając, przyspieszyłem licznik. Wydłużyłem krok i zacząłem biec sprężyście, lekko jak w stanie nieważkości. Bezrzęsy łypnął na mnie i złapał się uchwytów.
Niektórzy myślą, że uchwyty z przodu bieżni służą do podtrzymywania biegacza, który się zawziął, że nie spadnie. W rzeczywistości mierzy się za ich pomocą tętno. Zapuściłem żurawia na wyświetlacz bizona. Sto sześćdziesiąt siedem. Nieźle. To już kwestia czasu, kiedy wyzionie ducha. Docisnąłem licznik i tak spędziliśmy kilka kolejnych minut. Łysy utrzymywał się na skraju bieżni, nie dosięgając już panelu. Nie mógł nacisnąć guzika, żeby dotrzymać mi kroku.
Zanuciłem coś pod nosem dla podkreślenia efektu lekkości. Bizon nie wyglądał jakby chciał podchwycić melodię. W końcu poprosiłem tego z obsługi, żeby przykręcił klimatyzację.
– Ździebko tu chłodno – wyjaśniłem z uśmiechem.
Mój rywal był innego zdania. Puścił uchwyty, zabulgotał niby silnik junaka i odwrócił czerwony łeb w moją stronę. Przy takiej prędkości i takim zmęczeniu należy się skupiać na nogach, ale czy ma sens tłumaczyć rogaciźnie, jak używać kopyt? Zaplątał się i dokonał tego, co ja paręnaście chwil temu. Runął na glebę. Łup!
Biegłem nadal, obserwując kątem oka, jak Grzywka schylił się nad poległym i zaczął mu udzielać pierwszej pomocy. Łysy go odtrącił, podniósł się z podłogi, zatoczył, oparł o bieżnię, która tak bezwzględnie go potraktowała i ostatkiem sił wymierzył cios panelowi. Sprzęt do biegania nie cieszył się dziś jego estymą. Obijając się o ściany, dotarł do szatni i zniknął za drzwiami. A na zachodzie, czyli u mnie, bez zmian.
Wyszedł, już przebrany, ale wciąż z bordową twarzą, po jakichś piętnastu minutach. Przycisnąłem guzik przyspieszenia i pomachałem, mówiąc:
– To co, jutro powtórka?