Izabellę Frączyk mieszkańcy Szklarskiej Poręby mieli okazję poznać na spotkaniu autorskim w grudniu w Sasance i na spotkaniu literackim o prawdzie i fikcji w literaturze w kwietniu w Esplanadzie. Iza w jakiś sposób przyciąga nieprawdopodobne, humorystyczne sytuacje, które innym ludziom rzadko się zdarzają, więc nic dziwnego, że jej powieści, tak jak i życie, pełne są zaskakujących zwrotów akcji, niesamowitych zdarzeń i humoru.
Izabella Frączyk na pytanie, czym się zajmuje, zwykle odpowiada, że prościej byłoby jej napisać, czym się nie zajmuje 🙂
Z wykształcenia jestem ekonomistką. Mieszkam w Krakowie wraz z moim mężem oraz dwoma nastoletnimi córkami. Kocham czworonogi, zatem w naszym domu, pod nogami plączą się dwa czarne koty i szalony pies Tornado. W wolnych chwilach hasam quadem po bezdrożach i jako niedoszły mechanik samochodowy remontuję zabytkową corvettę. Uwielbiam sporty zimowe oraz fitness. Piszę od 2009 roku.
Aktualnie, już po blisko dziesięciu latach, pisarstwo stało się moim jedynym zawodem. W pewnym momencie należało w końcu uznać hobby za pracę i na poważnie zająć się pisaniem, szczególnie że niewielu ma to szczęście, by móc naprawdę kochać swoje zajęcie. To wystarczający powód, a że najbardziej w życiu lubię pisać, gadać i jeździć samochodem, taka decyzja nie była dla nikogo zaskoczeniem. Do tego jestem towarzyską domatorką, więc w tym zawodzie udaje mi się godzić ogień z wodą, ponieważ w domu się wyciszam, a akumulatory ładuję na spotkaniach z czytelnikami. Z wyjazdów chętnie wracam do domu i zasiadam do pracy ze zdwojoną energią. Tak sobie myślę, że to pisarstwo było mi po prostu pisane.
Jakie emocje towarzyszyły Pani przy wydaniu pierwszej książki?
Byłam przerażona i bynajmniej nie wspominam mile mojego debiutu. Nie znałam nikogo z branży i nikt nie znał mnie. Pojawiłam się znikąd, wydałam książkę własnym sumptem i z dnia na dzień wylądowałam na rynku, którego zupełnie nie znałam. Chwila, gdy ujrzałam w Internecie pierwsze linki z moim nazwiskiem, była chyba jedną z gorszych w moim życiu. Po prostu dotarło wtedy do mnie, że właśnie coś się stało i już się nie odstanie. Musiało minąć kilka lat zanim się w tym odnalazłam. Dziś jest dużo łatwiej. Na portalach społecznościowych debiutant ma rzesze czytelników na wyciągnięcie ręki, tymczasem ja, wydając pierwszą powieść, nawet nie wiedziałam, że istnieje jakiś Facebook, a szczytem marzeń był artykuł w osiedlowej gazetce, który nawiasem mówiąc musiałam sama napisać, bo redaktor potrafił pisać jedynie ogłoszenia o przeprowadzkach i wymianie okien z PCV 🙂
Ile czasu w ciągu dnia poświęca Pani na pisanie?
Tyle czasu, ile mogę. Czasem bywają takie tygodnie, że nie napiszę ani jednej linijki tekstu. Na moje szczęście mam w sobie jakiś taki gen prymuski i lubię mieć wszystko ogarnięte na zapas, zatem teraz piszę już trzecią powieść do przodu.
To, co ja przeżywam dzisiaj, moi czytelnicy będą przeżywać najwcześniej za rok. Taki styl pracy daje mi duży komfort. Nie lubię, gdy ktoś mnie naciska. Nie potrafię pisać na zamówienie, na łapu-capu, na tych osławionych w naszej branży „dedlajnach”. To nie dla mnie. To stresuje. Na wiele rzeczy w moim życiu nie mam wpływu, dlatego też praca, którą sama sobie stworzyłam, musi odbywać się po mojemu i na moich zasadach.
Dlaczego wybiera Pani takie a nie inne tło swoich książek?
Ależ to nie ja wybieram tematykę. Ona wybiera się sama. Nieraz jest to najzwyklejsze tło świata, które każdy z nas zna, a kiedy indziej hotel, stacja narciarska lub stadnina. Przy tych ostatnich temat się komplikuje, ponieważ by uczciwie pewne realia opisać, wcześniej samemu trzeba je dobrze poznać. Popisać głupoty i liczyć na to, że nikt się nie połapie, to marny wybór.
Choćby tylko do samej dylogii „Śnieżna Grań” przygotowywałam się merytorycznie przez dwa zimowe sezony. Prowadzenie nowoczesnego ośrodka narciarskiego to wcale nie taka prosta sprawa. Tak samo stadnina, czy hodowla strusi. Ale to miłe wyzwania. Uwielbiam się uczyć nowych rzeczy. Jakiś czas temu, na potrzeby kolejnej książki, zatrudniłam się na jakiś czas na stacji benzynowej 🙂 Tam to dopiero było fajnie!
Czy regularnie czytuje Pani recenzje swoich książek?
Jeszcze przed wydaniem debiutu postanowiłam tego nie robić i właściwie do dziś recenzje czytuję sporadycznie. Wychodząc z założenia, że nie ma na świecie takiej rzeczy, która podobałaby się wszystkim, a wszystkim dogodzić się nie da, po prostu należy przejść nad tym do porządku dziennego. Poza tym, najcenniejsze są opinie merytoryczne, a tych jest naprawdę niewiele. Bo czymże dla autora jest recenzja, że książka się recenzentowi nie podoba? Do tego recenzja napisana niechlujnie, niejednokrotnie z błędami, absolutnie nie powinna psuć nikomu humoru.
Ma Pani jakiś przepis na pisanie książek? Co doradziłaby Pani debiutantowi?
Doradziłabym, aby usiadł i napisał. Tak po prostu. Wiem, że niełatwo jest zacząć. Sama długo się do tego zbierałam, dojrzewałam. Nie mogłam wystartować, choć bardzo chciałam. Nie miałam odwagi. Doszło nawet do tego, że jak kiedyś nowy znajomy mnie zapytał, czym się zajmuję, odpowiedziałam mu, że piszę książki. „O, poważnie? A co napisałaś?”- zapytał, a ja mu na to, że jeszcze nic 🙂
Nie ma się czego bać. Komputer nie gryzie. Czytelnicy też nie.